Weekend tradycyjnie minął mi koncertowo. Jeden drobny
szczegół różnił jednak ten weekend od wszystkich pozostałych w tym sezonie –
sobotni koncert zagrałem po niemieckiej stronie granicy.
Miałem już raz okazję zagrać w Niemczech. Było to równo 10
lat temu. W pamięci utkwił mi obraz mega-profesjonalizmu i organizacji z
dokładnością co do minuty. Byłem wtedy jeszcze na starcie mojej przygody z
graniem i była to dla mnie nowa jakość. Sprawy, które z biegiem lat zaczęły się
wydawać oczywiste (m.in. duża scena = osobna obsługa monitorów i frontu a 16:30
to 16:30) wtedy zrobiły na mnie wrażenie nie z tego świata. Co więcej był to koncert
amatorskich zespołów, a mimo to poziom obsługi odpowiadał poziomowi, na jaki u
nas „zasłużyłem” sobie dopiero parę lat i kilka kompromisów później. Sporo
obiecywałem sobie po sobotnim wyjeździe. A było to tak…
Na miejscu okazało się, że impreza to klasyczne dni
miasteczka poniżej 10 tys. mieszkańców. Imprezy takiej rangi w Polsce mają
zasadniczo jeden powtarzalny przebieg. Frekwencja w zależności od pogody – od 3
do 10 uczestników na każde 100 mieszkańców. Dopóki jest jasno wszyscy obecni
siedzą na ławeczkach pijąc piwko zagryzane kiełbaską, na scenie gra zespół a
pod sceną tańczy lokalny Stefan kurczowo trzymający pod pachą subtelnie pobrzękującą reklamówkę. Gdy zacznie się ściemniać pod sceną pojawią się koledzy Stefana, Marian
i Kazik. W trakcie grania będą słaniać się rytmicznie, czasem któryś coś
krzyknie a między utworami całą grupą będą domagać się od zespołu zagrania
oficjalnego hymnu polskiego alkoholika. W międzyczasie niektórzy bywalcy
stolików nieśmiało podejdą bliżej sceny. Zespół skończy grać, ludzie poklaszczą
i teraz w zależności od gestu sołtysa na scenie pojawi się książę disco-polo
lub miejscowy didżej. Tak czy inaczej jak spod ziemi pod sceną pojawią się
chłopaki w okularach przeciwsłonecznych wraz z koleżankami w butach, których
konstrukcja jednoznacznie wskazuje na istnienie tajnej organizacji o charakterze
masońskim zrzeszającej ortopedów oraz producentów obuwia. Przez cały czas
czujni policjanci pilnują pieczołowicie, by żadna zabłąkana dusza nie opuściła terenu
imprezy z kufelkiem w ręku bez specjalnego karnetu upoważniającego do
udzielenia skarbowi państwa obligatoryjnej zapomogi. Impreza skończy się parę
godzin później. Najbliższy deszcz zmyje resztki niestrawionego jedzenia.
U Helmutów jest odrobinkę inaczej. Frekwencja to na oko 1/3
populacji, może więcej. Pod sceną nie ma Stefana, są za to rodziny. Bardzo
duża grupa ludzi w wieku od przedszkolnego do emerytalnego tańczy i bawi się mimo
wczesnej godziny i (prawdopodobnie) znikomej ilości spożytych trunków. Nie
widać policji, straży miejskiej ani nawet ochrony. Nikt nikogo nie strofuje za picie
piwka czy to pod samą sceną czy w sumie gdziekolwiek. Mało tego - na pełnym
luzie obok mnie przejeżdża na rowerze dziewczyna trzymająca w jednym ręku
otwarte piwko, zatrzymuje się parę metrów dalej, bez żadnej obczajki bierze
małego łyczka i jedzie dalej. Odruchowo spojrzałem w stronę najbliższych
krzaków w poszukiwaniu tajnego patrolu straży miejskiej. A potem rozejrzałem się
za ukrytą kamerą, bo poczułem się zrobiony w balona. Impreza trwała do naprawdę
późnych godzin nocnych, młodzież bawiła się z dorosłymi, dzieci bawiły się z
dziadkami, zero napranych zadymiarzy, wszyscy uśmiechnięci i wyluzowani. Prawdziwie
rodzinna atmosfera. Naprawdę przyjemnie będzie grać dla tej publiczności.
No to idziemy do menagera sceny i… menago nie ma pojęcia kim
jesteśmy i co my tu robimy, tym bardziej, że o godzinie na którą byliśmy „zakontraktowani”
ma w kajecie wpisaną potańcówkę z didżejem. Chwila konsternacji, trochę języka
migowego i okazuje się, że gramy na tzw. scenie młodych. Mała mobilna scenka rozłożona
na uboczu imprezy, trochę młodzieży. Chyba nie widziałem jeszcze takiego
rozwiązania u nas. Rodzinki bawią się z zespołem rozrywkowym, młodzież bawi się
w swoim gronie do muzyki „zbuntowanej”. Obok sceny stoisko z darmową kawą,
piwkiem oraz chlebem ze smalcem i ogórkiem. A przynajmniej wydaje mi się, że
było darmowo - niemiecki nigdy nie był moją mocną stroną.
Ponieważ czasu mieliśmy bardzo dużo a piwko było prawdopodobnie
gratis, postanowiliśmy przysiąść na trawce nieopodal i posłuchać jak sobie
radzi niemiecka młodzież z graniem muzyki. Pozwolę sobie na odrobiną
złośliwości i napiszę, że wedle moich obserwacji jest to młodzież zupełnie
pozbawiona kompleksów, a byłem już solidnie zważony dochodząc do tego wniosku. Każdy
od czegoś zaczyna – jedni zamykają się na parę lat w domu i ćwiczą, drudzy
grają koncert tydzień po zakupie pierwszego instrumentu. Kim ja jestem by negować jedno
czy drugie podejście do tematu? W końcu chodzi o dobrą zabawę.
Istnieje korelacja między jakością
występu, reakcją publiczności a postrzeganą przez podmiot artystyczny
koniecznością grania bisów. W dużym uproszczeniu odczuwalna przez wykonawcę
potrzeba zagrania bisu rośnie proporcjonalnie do ilości osób klaszczących i odwrotnie
proporcjonalnie do jakości występu. Przykład – zespół ograny rzadko zagra bis gdy
pod sceną klaszczą trzy osoby. Zespół nastolatków dający pierwszy w życiu
występ dla tych samych trzech klaszczących osób jest gotów grać do rana, wyciągając
z rękawa repertuar, którego połowa zespołu nie zdążyła się jeszcze nauczyć. Każdy
muzyk przynajmniej raz w życiu był na takim koncercie, być może nawet miał
okazję taki koncert zagrać. Dość powiedzieć, że dwa zespoły poprzedzające nasz występ
wygenerowały półtora-godzinną obsuwę.
Ze startu planowanego na 23 zrobiła się
niedziela. Pakujemy się na scenę – dwa odsłuchy. Spoko, scena malutka damy
radę. Wyciągamy pudła i pytamy akustyka o diboxy. Nie ma. Że co kur..? Niemcy,
cywilizacja, plener… akustyk nie ma dwóch diboxów? Załatwił jedną
przejściówkę z jacka na xlr i wpiął jedną z gitar bezpośrednio w pytę. Na
wszelki wypadek stuknąłem trzy razy obcasami i powtórzyłem parę razy mantrę „nie
ma jak w domu”. Drugą gitarę zrobił mikrofonem. Bogu dzięki, że w przypływie
pracowitości wziąłem ze sobą piec basowy. Zagraliśmy najkrótszego seta ever,
aczkolwiek mogę się mylić – ze względu na półtoragodzinną obsuwę połączoną z
prawdopodobnie darmowym piwem, zdążyłem doprowadzić się do stanu, w którym
liczenie do więcej niż czterech sprawia mi fizyczny ból. Zaklaskało nam
czterech (lub więcej) młodych Niemców. Bez bisów zeszliśmy ze sceny. To musiał być wypadek przy pracy. Postanowiłem
resztę wieczoru (w zasadzie poranka) poświęcić na wymazanie tego incydentu z
pamięci. Całe szczęście Marek - perkusista - postanowił mi w tym pomóc.
Znasz Marka vel Kiela? Możesz pominąć ten akapit. Marek jest bardzo
wesołym i sympatycznym człowiekiem, który posiada zestaw cech czyniących z
niego zawodnika niezwykle groźnego w sytuacjach alkoholowych. Marek lubi i
potrafi wypić, natomiast nie lubi robić tego sam. Na każdej imprezie wyszukuje następnego najmocniejszego zawodnika (bo najmocniejszy zawsze jest on) i przez
resztę wieczoru usilnie stara się zniszczyć jego wątrobę. Na szczęście na ogół
stawia ;-)
Po powrocie z Niemiec, ok. godziny trzeciej nad ranem, postanowiliśmy z Markiem sprawdzić czy lorneta z oranżadą nadal smakuje jak ostatnio. Reszta niedzielnego poranka jest dla mnie owiana mgiełką tajemnicy. Zdaje się, że
próbowałem śpiewać bluesa jednocześnie grając na gitarze. Nie mam pojęcia skąd
miałem gitarę, jestem prawie pewien, że swoje odwieźliśmy wcześniej na
kanciapę. W drodze do domu zatrzymała mnie policja, ale mimo próby flirtowania
z funkcjonariuszką nie znalazłem rano w kieszeni ani mandatu ani kartki z
numerem telefonu – tym razem remis. Przez całą niedzielę odbijało mi się sztucznym czosnkiem, więc pewnie kebab nas nie ominął. Portfel nadal pełen gaży - znaczy Marek stawiał. To był dobry poranek. Winobranie oficjalnie uważam za
rozpoczęte!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz