2017-03-30

Umweltzone plakette und Staubsauber - półtora historyjki w cenie jednej

Czy wiesz, że mieszkając w Zielonej Górze do stolicy Niemiec dojedziesz i wrócisz w pięć godzin, pokonując 350km i wydając dokładnie 0zł na opłaty za autostrady podczas gdy taka sama wycieczka do stolicy Polski zajmie ci dziewięć godzin, kosztując cię około 160zł w opłatach autostradowych na dystansie ponad 900km? A teraz pytanie uzupełniające - jak myślisz, ilu z twoich ulubionych artystów jeżdżących w trasy koncertowe po Europie koncertuje w Warszawie, pomija natomiast Berlin?


Jeśli dla ciebie tak jak i dla mnie odpowiedzi na powyższe pytania brzmią odpowiednio "tak" i "zero", to nie powinno być dla ciebie zaskoczeniem, że zdecydowanie częściej płacę za koncertowe piwo w Euro niż w złotówkach. Wiąże się to oczywiście nieraz z koniecznością wjazdu moim Volvo-wozem do ścisłego centrum Berlina. Radośnie trudniłem się tym procederem od wielu lat będąc całkowicie nieświadomym uskutecznianym przeze mnie każdorazowo wykroczeniem.

Okazuje się otóż, że od niespełna dekady centrum Berlina jest specjalną, zieloną strefą (jak z resztą centra jeszcze kilku niemieckich miast) i za wjazd do tej strefy bez specjalnej, zielonej wlepki ekologicznej na aucie należy się powitalne uszczuplenie portfela o 80 EUR. Zupełnie nie przeszkadzało mi to na przestrzeni paru minionych lat rozbijać się po centrum Berlina samochodami, które nie tylko takiej wlepki nie posiadały ale wręcz nie miały szans na jej otrzymanie z tytułu nie spełniania dosłownie żadnej z norm emisji wymaganych do jej uzyskania. Dla tych, którzy znają moją historię przygody z motoryzacją - tak, łącznie z tym legendarnym, pseudo-terenowym miotaczem sadzy, z którego wyciąłem katalizator i dobiłem pompo-wtryski do tego stopnia, że zdarzyło się raz ewakuować Kawon gdy podczas zimowej próby odpalania silnika zaczadziłem całe podwórko, przedsionek oraz większość pomieszczeń rzeczonego klubu.

Zgodnie z prawidłami rządzącymi wszechświatem żyjąc w błogiej niewiedzy mandatu nigdy nie otrzymałem, lecz skorom już świadom niechybnie nadzieję się na drogówkę gdy tylko przekroczę granicę ów zielonej strefy, a że zbliża się fajny koncercik do obskoczenia sprawę trzeba bezzwłocznie uporządkować. Dziesięć minut googlania i okazuje się, że moje niezawodne Volvunio, mimo zaawansowanej pełnoletności oraz skłonności do spontanicznych samospaleń silnika, jakimś nieprawdopodobnym zrządzeniem losu spełnia wszystkie normy narzucone przez helmutów dla wydania upragnionej, zielonej wlepki. Koszt zakupu w Polsce - 80 PLN + przesyłka. No nie, nie wierzę że Niemcy zmusili wszystkich zmotoryzowanych mieszkańców Berlina to wydania takiej kasy za możliwość zakupu durnej naklejki. Szukam dalej, tym razem zmuszam googlarkę do zerkania tylko na strony w języku niemiecki. Pięć sekund później mamy trafienie. Na oficjalnej stronie miejskiej Berlina koszt wlepki to 6 EUR, przesyłka do Polski gratis, z resztą sam sobie zobacz. Nie po to mnie mama z tatą matematyki uczyli, żebym się dał polskiemu przedsiębiorcy pieścić prąciem w jelito grube.

Uzupełniam formularze, podaję dane kontaktowe (w tym numer telefonu), załączam dokumenty, puszczam przelew. Otrzymuję maila z potwierdzeniem przyjęcia zamówienia. Pięć minut później otrzymuję połączenie telefoniczne z nieznanego mi numeru. Odbieram i słucham uprzejmej pani, łamaną polszczyzną tłumaczącej mi, że mój numer telefonu brał udział w loterii i wygrałem odkurzacz. Przypadek? :-O